Sakrament chwili obecnej

Zdarza się, że przeżywam w codzienności pewne rozdarcie – chcę uczestniczyć we Mszy św., przeznaczyć czas na modlitwę, a tymczasem dzień jest wypełniony po brzegi zajęciami. Tyle stresujących sytuacji, tyle bieganiny. Wydaje się, że Bóg jest gdzieś daleko, a wtedy moja odpowiedź na codzienne wydarzenia wypływa nie ze związku z Nim, nie z mojej wiary, ale z emocji, które mną rządzą.Św. Edyta Stein, karmelitanka bosa, gdy miała trudności, problemy, gdy czuła, że wymaga się od niej zbyt wiele, gdy widziała, że jest bezradna, napisała słowa pełne wiary:

„Robię co mogę; ciągle na nowo czerpię odwagę z tabernakulum”

To wiara, według bł. Elżbiety od Trójcy Świętej, potrafi nam ukazać, że kiedy wydaje się, że nie ma czasu na modlitwę, można się modlić samą świadomością, jaką nadaję wydarzeniom, spotkaniom, przykrym czy radosnym, z których często mój dzień się składa. Pokusa polega na tym, iż często uważam, że są to tylko przypadkowe zdarzenia, z którymi trzeba się jakoś uporać. A potem? Potem będzie czas dla Pana Boga. I wtedy ta codzienna bieganina stanowi dla mnie zakłócenie, zagrożenie dla mojego związku z Bogiem. Wobec takiego spojrzenia bł. Elżbieta nie boi się użyć mocnego wyrażenia ukazującego na czym w codzienności polega wiara, że te wydarzenia daje nam Bóg tak, że każdy przypadek, każde zdarzenie, każde cierpienie tak samo jak każda radość jest sakramentem dającym nam Boga.

Słowo „sakrament” – odniesione do wszystkich małych wydarzeń wypełniających każdy dzień i stanowiących udzielanie się Bożej miłości – przypomina sformułowanie „sakrament chwili obecnej”, użyte przez Jean – Pierre de Caussade. Sakrament chwili obecnej, czyli życie łaską chwili nie da się pogodzić z pośpiechem, ponieważ w pośpiechu żyję przyszłością, a Bóg jest obecny tylko w teraźniejszości. Boga w przyszłości nie ma i nie ma Go również w przeszłości.

Ciągle za mało sobie uświadamiam, jak bardzo pośpiech przeszkadza w przedzieraniu się ku Niewidzialnemu. Pośpiech w którym dominuje pragnienie zajęcia się jakąś rzeczą i wybieganie ku niej, chęć dostania jej. A to wszystko robione z pewnym niepokojem. Pewna gorączka, układanie planów po swojemu, gorączkowe staranie, żeby się ta rzecz rozpoczęła, żebym ją dostał, wyrywanie się do tej rzeczy – to sprawia że Eucharystia nie może być przeze mnie odkrywana.

Być może więc powinienem zacząć swój któryś tam krok na drodze wiary właśnie od tego, żeby wszystko zwalniać. Skoro każda chwila jest udzielaniem się Bożej Miłości, to jak mam tę Miłość przyjąć, a nawet choćby dostrzec, jeśli wszystko robię z taką gorączką, z takim niepokojem, z takim wyrywaniem się ku czemuś. I dlatego, jeżeli nie mam czasu na modlitwę, to wystarczy, że zwalniam tempo tego co robię ze względu na Boga, ze względu na Eucharystię, aby móc przyjść wyciszonym, by móc usłyszeć Boga.

Jeżeli moje słowa o Bogu nie są jakby zrodzone z ciszy i nie są w niej skąpane w toku ich powstawania, to nie ma w nich Boga i nikt nie będzie mnie słuchał. Potrzebujemy ciszy dla usłyszenia Boga. Jak Eliasz na Górze Horeb.

Jeżeli nie mam czasu, to sam fakt zwalniania jest już aktem wiary. Wtedy modlę się tą zwalnianą czynnością. Bo ona jest dla Niego. Bo ta zwolniona czynność ma przygotować mnie do usłyszenia przyjścia Boga w Eucharystii.

Kiedy jadę samochodem, próbuję modlić się samą jazdą, samym dotknięciem kierownicy czy pedałów, które jest jakoś inaczej wykonywane, wolniejsze. Wystarczy, że jest inaczej wykonywane, ale ze względu na Tego, który na mnie czeka z taką obfitością łask w Eucharystii. Każda taka próba, żeby zwolnić czy inaczej robić, staje się wtedy aktem wiary, bo jest ukierunkowana na Tego, który niczego bardziej nie pragnie jak nieustannie rozlewać łaskę wiary. Właśnie na mnie.

„Ja z miłości ku tobie zstąpiłem z nieba, dla ciebie żyłem, dla ciebie umarłem i dla ciebie stworzyłem niebiosa”

– powiedział Pan Jezus do świętej Faustyny. A czy te słowa nie mogą odnosić się do mnie, gdybym tylko zechciał przyjąć Jego miłosierdzie, tak jak je przyjmowała św. Faustyna? On też z miłości ku mnie zstąpił z nieba, dla mnie żył, dla mnie umarł, dla mnie stworzył niebiosa. Bo to jest szaleństwo Boga – jakby mówił do mnie:

dla ciebie przychodzę na ołtarz, dla ciebie dokonuję tej cudownej przemiany.

Czasem myślę, że ja przecież nie mam takiego powołania jak św. Faustyna, że się nie nadaję, a nawet nie pragnę tego. Ale czy w tych zastrzeżeniach nie kryje się zamaskowany opór wobec łaski, skoro On wybiera tych, których chce i na Apostołów wybrał dwunastu, którzy wcale nie byli nadzwyczajni?

Zwalnianie oznacza wchodzenie w ciszę i w tej ciszy może dokonywać się odkrywanie przeze mnie obecności Boga. Dopiero w ciszy mogę żyć sakramentem chwili obecnej.

Ten sakrament odkrywany w codzienności prowadzi do Najświętszego z sakramentów, sakramentu, który jest szczytem życia chrześcijańskiego. Można powiedzieć, że skoro Eucharystia jest sakramentem wiary, wobec tego wszystkiego, co hamuje we mnie rozwój wiary, hamuje też dopływ łaski odkupieńczej płynącej ze sprawowania Eucharystii czy też zamieszkiwania Boga w tabernakulum.

Wiara oznacza widzenie tego, co niewidzialne. Mój udział w Eucharystii to modlitwa pokornej wiary i ona ma wciągać mnie w pokorne ćwiczenie się w miłosnej uwadze na Niewidzialnego, i to przez cały czas, kiedy jest REALNIE OBECNY w postaciach na ołtarzu. Ale czy to tak łatwo trwać w miłosnej uwadze?

Moja modlitwa w czasie Eucharystii, modlitwa pokornej wiary, właściwie z reguły jest modlitwą rozproszoną, ponieważ do tej pory nie przylgnąłem do Boga. Jeżeli jestem czymś całkiem pochłonięty w ciągu dnia, można powiedzieć, że w czymś tonę, to nie jest możliwe, żebym wchodząc do kościoła czy też w momencie gdy pojawia się Jezus na ołtarzu, był skupiony. Moja postawa podczas Eucharystii odzwierciedla moje rozdarte, podzielone życie, życie bez przylgnięcia do Boga, ponieważ to wszystko, co mi się zdarza w ciągu dnia, odżywa w czasie mojej modlitwy przed ołtarzem.

Nieraz przeszkadza mi nie tylko pochłonięcie przez wydarzenia, ale również bujna wyobraźnia. Wtedy z pomocą przychodzi mi św. Teresa z Avila:

„Wyobraźnia pozostawiona sobie jaką to wojnę wydaje woli, rozumowi i jaki usiłuje zamęt w ich sprawić! Mnie ona męczy niesłychanie i nienawidzę jej, i nieraz błagam Pana, by odebrał mi ją raczej w tych chwilach, niżby miała takie zamieszanie czynić (…) Jedyne lekarstwo, jakie znalazłam po wieloletnim umęczeniu, to nie zważać na wyobraźnię i jej wybryki, jak się nie zważa na kogoś szalonego”.

Jak więc mogę się uczyć skupienia? Tylko przez pokorną prośbę i często ponawiane próby trwania w skupieniu w ciągu całego dnia. A to skupienie oznacza, żebym żył uważniej, wolniej, nie wybiegając ku przyszłości, którą określają schematy myślowe utworzone kiedyś w moim życiu, w przeszłości. Chodzi o zasadę:

Czyń to co czynisz, nie wybiegając naprzód, nie oczekując, że dokończysz to, co zacząłeś.

Modlitwa jednak nie będzie mi wychodzić, również ta w czasie sprawowanej Eucharystii. Będzie przerywana rozproszeniami. Wobec tego będę ją ciągle zaczynał, ale tak naprawdę nie powinienem jej nigdy kończyć. Bo szukanie jest znajdowaniem, a znajdowanie jest szukaniem, jak uczy św. Grzegorz z Nyssy.

Bóg jest Ciszą i kiedy próbuję wyciszać się, przedzierając się ku Niewidzialnemu, wchodzę w niezwykły krąg Jego tak zdumiewającej, zbawczej, eucharystycznej obecności, którą będzie mnie coraz bardziej ogarniał.

Tajemnica wiary, ks. Tadeusz Dajczer, Warszawa 2007