Kontemplacyjne nastawienie do życia

Nasz zabiegany i zagoniony czas, w którym przeżycia i wrażenia w wielkim tempie mieszają się ze sobą, nie ułatwia nam kontemplacyjnego przeżywania naszego życia. Strumień słów i obrazów, jakimi zalewają nas media i reklamy, jest coraz szybszy i jeżeli tylko pozwalamy porwać się jemu, toniemy w nim. Kto chce być sobą albo — co jest prawie tym samym — kto chce należeć do Boga, musi trzymać się z dala od tego strumienia. To nie jest wygodne, ale jest niezwykle proste.

„Wróć duszo moja do swego spokoju” (Ps 116,7)

wewnętrzny pokójKoniecznym warunkiem kontemplacyjnego podejścia do życia jest wewnętrzny i zewnętrzny pokój. Jest on przeciwieństwem stresu. Stres jest prawie nieomylnym symptomem, że nie żyję życiem, które byłoby „skoncentrowane w moim wnętrzu”. Stres pociąga mnie ku powierzchni i w dużej mierze powoduje, że tracę z oczu Boga, a świat postrzegam w krzywym zwierciadle, ponieważ nie patrzę na niego oczyma wiary. Stres, zgodnie z definicją słownika, to „życie w napiętych i wyczerpujących okolicznościach charakteryzujących się brakiem czasu”.

Właśnie to wrażenie braku czasu jest typowe dla stresu i stoi w sprzeczności z postawą wiary, która zakłada zaufanie i oddanie samego siebie.

Większość z nas ma wiele pracy. Jednak my nigdy nie mamy jej za wiele. Zawsze jest czas na to, co powinniśmy zrobić. Kiedy Bóg powierza nam jakieś zadanie, to daje nam na nie czas. Jeżeli czasu nie ma, to zadanie nie pochodzi od Niego. Patrząc bliżej, nigdy nie można mówić o prawdziwym braku czasu.

„Ja Ciebie otoczyłem chwałą na ziemi przez to, że wypełniłem dzieło, które Mi dałeś do wykonania” (J 17,4)

mówi Jezus do swojego Ojca. Kiedy dokucza nam poczucie ciągłego braku czasu, to może dzieje się tak dlatego, że usiłujemy wypełnić dzieło, którego Ojciec nie dał nam do wykonania.

Na tym polu często popadamy w wielkie iluzje. Wyobrażamy sobie, że mamy strasznie dużo pracy. Jednak nierzadko są to tylko nasze własne ambicje, które inspirują nas do oddania się określonym zadaniom, a nie gorliwość o Królestwo Boże. Byłoby dobrze, gdybyśmy raz po raz zapytali samych siebie: „Dlaczego absolutnie chcę to zrobić?” i odpowiedzieć sobie z całą szczerością, na jaką nas stać. Byłoby pięknie, gdybyśmy zawsze mogli odpowiadać jak Jezus:

„Ja nie szukam własnej chwały. Jest Ktoś, kto jej szuka” (J 8,50).

A może potrzebujemy napomnienia:

„Jak możecie uwierzyć, skoro od siebie wzajemnie odbieracie chwałę, a nie szukacie chwały, która pochodzi od samego Boga?” (J 5,44).

Ile konfliktów przestałoby istnieć, a jakie postępy nastąpiłyby w ekumenii, gdyby wszyscy, pracujący dla Kościoła, szukali tylko chwały Bożej i czynili wszystko, co Bóg im przykazuje!

Kiedy czujemy się zagonieni, pierwsze, co powinniśmy uczynić, to rozeznać, czy rzeczywiście jest wolą Bożą, abyśmy robili to, co robimy. Lecz nawet jeśli możemy powiedzieć, że Bóg życzy sobie, byśmy podejmowali tę pracę czy te prace, to jeszcze nie znaczy, że wszystko jest w porządku. Może powinniśmy nauczyć się innego sposobu jej wykonywania, nacechowanej pokojem, spokojem i równowagą. Jak dojść tak daleko? Oto kilka sposobów.

Ojcze, Tobie zawierzam

Prawie zawsze elementem stresu jest lęk: boimy się porażki, tego, że nie dorośliśmy do zadania, że nie zdążymy na czas albo że nas ktoś skrytykuje. Lęk możemy pokonać zawierzeniem. Bóg nigdy nie zmęczy się przebaczaniem nam, nie musimy się tego obawiać. Egzegeci obliczyli, że w Biblii to zapewnienie powtarza się 366 razy. Gdybyśmy chcieli sprawdzić te wszystkie miejsca, to mielibyśmy tekst na każdy dzień roku, łącznie z latami przestępnymi!

Nie jesteśmy sami. Bóg jest z nami.

„Ja nie jestem sam, lecz Ja i Ten, który Mnie posłał”, mówi Jezus (J 8,16).

Wszelki nasz lęk pochodzi stąd, że żyjemy oddzieleni od Boga albo — mówiąc właściwiej — wydaje nam się, że jesteśmy od Niego oddzieleni. Ta złudna izolacja odbiera nam siły. Oczywiście, możemy mieć takie wrażenie, że dane zadanie przekracza nasze siły, bo sami próbujemy zrobić coś, co miało być wykonane wraz z Bogiem, i nie tylko z Bogiem, ale zadanie to Bóg miał wykonać razem z nami. On chce się nami posłużyć jako instrumentem, jako swoim narzędziem.

„Jahwe, użycz nam pokoju, bo i wszystkie nasze dzieła Tyś nam zdziałał” (Iz 26,12).

Źródłem stałego pokoju jest świadomość, że Bóg jest zawsze pierwszą przyczyną, a ja sam tylko tym drugim.„Nie rób tego walcząc, Rufinie, ale adorując”, zachęcał św. Franciszek swego współbrata.

„Jahwe będzie walczył za was, a wy będziecie spokojni” (Wj 14,14).

Kiedy wiemy, że Bóg walczy za nas, to samoistnie nastaje cisza i pokój.

„Kiedy człowiek nie daje rady sprostać jakiemuś zadaniu, to niech się zachowuje cicho, to zadanie sprosta jemu”, pisze samowystarczalnośćbłogosławiony Henryk Suzo (ok. 1295–1366). Bowiem strach, czyli brak ufności, sprawia, że często działamy zbyt nerwowo, a z kolei ta nerwowość nas blokuje. Jakiś czas temu przeczytałem w „Svenska Dagbladet” o psychologu, który twierdził, że odkrył dwa prawa natury, o których nigdy nie słyszał podczas studiów na uniwersytecie.

Te dwa prawa są najprawdopodobniej dwiema stronami tej samej sprawy:

1) dopiero kiedy całkowicie się poddamy, mamy szansę osiągnąć to, o co się staramy;

2) kierujemy się prosto ku temu, czego najchętniej chcielibyśmy uniknąć.

Jest sporo prawdy w tych pozornie dwóch sprzecznych regułach. Dopóki absolutnie pragnę być święty i zachłannie staram się o to i jeżeli uważam, że jestem w drodze do tego, by stać się święty już tutaj na ziemi, może nawet jestem już u celu, to decydujący przełom nie może nastąpić. Dopiero z chwilą, kiedy ustąpię przed samym sobą i wszystko złożę w Boże ręce i powiem Mu: „Czyń ze mną to, co chcesz… Tylko Tyś jest święty, tylko Tyś jest Bogiem, Tyś jedyny najwyższy”, istnieje szansa, że osiągnę wyznaczony cel.

„Każda burza wewnętrzna, każdy niepokój, każde niezadowolenie biorą się zawsze z tego, że sami czegoś chcemy”, mówi Mistrz Eckhart (ok. 1260– –1328). Chodzi więc o to, by coraz szybciej uświadamiać sobie wewnętrzny niepokój, lęk czy niezadowolenie. One zawsze mogą stać się impulsem do tego, by bardziej zaufać Bogu! „Powierz Panu swą drogę, zaufaj Mu, a On sam będzie działał” (Ps 37,5).

Zaufanie do siebie i zaufanie Bogu nie są, jak często nam się wydaje, przeciwnościami. Dobrze jest mieć zaufanie do siebie.

Im bardziej ufam Bogu, tym więcej mam zaufania do siebie. Wtedy bowiem wiem, że Bóg działa przeze mnie, że stopniowo chce usunąć moje zablokowania, daje przestrzeń moim możliwościom. Nie jest wcale tak, że kiedy Bóg działa we mnie i przeze mnie, to jakby wyłącza moje własne siły. Przeciwnie. On pozwala im się rozwijać. Nasze zdolności są stworzone po to, by były uaktywniane, uduchawiane przez Boga.

„…Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5).

Moje skrzypce brzmią najpiękniej, kiedy Bóg na nich gra, ale w obu wypadkach dźwięk wydają skrzypce. Bóg i człowiek nie są konkurentami. Bóg nie chce stawiać człowieka w cieniu, ale raczej pragnie pociągnąć nas ku światłu. Zaufać Bogu to nie znaczy, że mam przestać ufać sobie, ale że ufam memu najgłębszemu „ja”. Właśnie od tej chwili zaczynam odkrywać moją prawdziwą siłę. Kiedy jestem złączony z Bogiem, jestem niepokonany. Ufność Bogu nie umniejsza mnie, ale dodaje wielkości. Bóg nie jest żadną działającą we mnie obcą siłą. On nie redukuje mnie do biernego widza. Bóg działa przeze mnie. On pozwala mi działać w taki sposób, który przerasta moje zwykłe możliwości.

Kiedy brakuje nam zaufania do siebie, to może dlatego, że nie wierzymy, że Bóg chce działać, dawać i kochać poprzez nas. Zbyt często myślimy, że jesteśmy nieużytecznymi narzędziami. Myśląc w ten sposób, stajemy się faktycznie nieużyteczni. Jesteśmy zdani na nasze własne, powierzchowne, ograniczone siły albo — mówiąc lepiej — na naszą bezsilność. Tak tracimy naszą prawdziwą siłę, tę, którą znajdujemy w swoim wnętrzu, gdzie mieszka Bóg; Bóg, który jest bardziej sobą niż to, co dotychczas uważałem za swoje; Bóg, który nieustannie powtarza: „Wszystko moje jest twoje”.

Nie bójmy się! W tym stopniu, w jakim będziemy świadomi naszego lęku, będziemy też świadomi naszych możliwości. Wystarczy, byśmy zerwali z izolacją i odbudowali relację z Bogiem.

Właściwy rytm

Ważne jest, abyśmy także rozwijali nasze poczucie rytmu, naszego osobistego rytmu. Rytm, to — według definicji — regularnie po sobie następujące zmiany między okresami słabymi i mocnymi. Wszystko, co żyje, posiada rytm. Współczesna fizyka uczy nas, że nawet to, co nieożywione, zna rytm albo — a chodzi tutaj o to samo — że granica między tym, co żywe i nieożywione, jest zniesiona. Wszystko żyje, wszystko oddycha.

Każdy człowiek ma swój własny rytm. Jeden ma szybszy rytm, ktoś inny wolniejszy. Wiele udręk płynie z tego, że nie respektujemy własnego rytmu. Mało jest takich cech, które byłyby tak decydujące, tak znamienne i tak typowe dla człowieka — i tak zaniedbywane — jak osobisty rytm. Nie mogę być sobą, jeśli zmuszam siebie albo zmuszam innych, by poddawali się rytmowi, który jest mi obcy. To niszczy pracownika, kiedy zawsze ma wykonywać więcej, niż jest w stanie.

Gdy cały czas zadajemy gwałt swemu osobistemu rytmowi, to stopniowo powstaje chaos. W końcu absolutnie tracimy „poczucie rytmu”. Niemożliwe jest ocenić, czy dana praca lub sposób jej wykonywania odpowiadają naszym fizycznym i psychicznym możliwościom. Przestajemy być „w formie”.

rytm życia

Utrzymanie kontaktu z Bogiem wymaga wiele wysiłku, jeżeli nie respektujemy swojego rytmu. Nasz osobisty rytm jest konkretnym wyrazem woli Bożej. Nie żyję zgodnie z Jego wolą, jeśli żyję szybciej lub wolniej niż tak, jak On mnie stworzył.

Zazwyczaj nie jest wolą Bożą to, co wprowadza nas w stan nerwowości czy paniki. Zwykle są to tylko nasze własne iluzje, które popychają nas do tego, by zdążyć zrobić to czy tamto absolutnie w takim, a nie innym czasie. „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem” (Koh 3,1).

Prastara mądrość. Jak mamy tym żyć? Musimy rozwijać poczucie własnego rytmu, respektować go i odważnie umieć coś powiedzieć, ilekroć ktoś chce go pogwałcić. Jeżeli nie trwamy w harmonii z własnym rytmem, to nie ma w nas harmonii ze sobą, a tym samym i z Bogiem.

To zaś zakłada, że nie oglądamy się cały czas w prawo i w lewo na to, co robią inni, ile produkują czy ile spraw załatwiają. To nie rytm innych ludzi ma być moim drogowskazem, ale mój własny. Każdy musi mieć prawo do tego, by być sobą i poddawać się swojemu rytmowi. Kto jest szybki, ten musi nauczyć się czekać na tego powolniejszego, a powolniejszy musi zrezygnować z ambicji, by dogonić szybkiego. Kiedy każdy pozostaje w harmonii ze sobą, wzrasta też harmonia w całej grupie.

Skąd możemy wiedzieć, że znaleźliśmy swój własny, osobisty rytm? Istnieje taki wyraźny znak: praca przestaje być ciężarem, coraz bardziej staje się „zabawą”.

Jeżeli każdego wieczoru wracamy do domu i jesteśmy zupełnie wypompowani, jeśli doświadczamy swojej pracy jako niekończącego się wielkiego ciężaru, to znaczy, że nie znaleźliśmy właściwego dla siebie rytmu. Czasem nie jest możliwe przestrzeganie swojego rytmu, ponieważ praca jest zbyt wyczerpująca. Najczęściej nie tylko sama praca jest temu winna, ale nasz sposób jej wykonywania.

Dla osoby, która pracuje we własnym rytmie, praca staje się radością. Kto pracuje przy maszynie do pisania czy komputerze, ten ma przez cały czas możność pracy w swoim rytmie. Pisze za szybko, robi zbyt wiele błędów, a więc błędy te trzeba poprawić, i w rezultacie praca idzie wolniej niż w wypadku, gdyby od początku podjąć ją w wolniejszym tempie. Kiedy pisze wolniej, idąc za swoim rytmem, to komputer zaczyna przypominać instrument muzyczny, na którym się gra. Pracuje z mniejszym wysiłkiem, praca idzie szybciej, klawiatura jest zabawką. Niekiedy mamy uczucie, jakby komputer sam myślał za nas. Tekst pisze się sam.

Innym przykładem może być chodzenie. Nie wszyscy posiadają komputer, ale wszyscy umiemy chodzić. Jak chodzimy? Chodzenie może być przyjemnością. Możemy nerwowo biec albo odwrotnie — wlec się noga za nogą. Jeśli uchwycimy właściwy rytm, chodzenie stanie się tańcem. Naprawdę powinniśmy umieć tak żyć, by trwać w harmonii z kosmicznym tańcem, jaki współczesna nauka odkrywa we wszechświecie.

Co to wszystko ma wspólnego z kontemplacją? Wszystko! Zgodnie ze znaną definicją św. Jana od Krzyża, kontemplacja „to nic innego jak tajemne, spokojne (pacifica) i miłosne udzielanie się Boga” (Noc ciemna I 10,6). Słowo kontemplacja wydaje się wskazywać na ludzką aktywność, ale zgodnie z tym, co mówią święci, ona bardziej jest dziełem Boga. To, co człowiek może uczynić, to jedynie „dać miejsce”. Kto stara się o większy pokój wewnętrzny i zewnętrzny, kto stara się przestrzegać swojego rytmu, a tym samym respektować własne ograniczenia, ten w bardzo konkretny sposób daje miejsce Bogu. Bóg jest wolny i może przyjść, kiedy zechce. Normalnie jednak przychodzi, kiedy estando ya mi casa sosegada (kiedy chata jest uciszona) (Noc ciemna, strofa 1).

Żyć chwilą obecną

Zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny pokój będzie niemożliwy, jeżeli będziemy usiłowali żyć równocześnie w trzech wymiarach czasu — w przeszłości, przyszłości i teraźniejszości. Żałujemy tego, co było w przeszłości, albo lękamy się skutków, jakie tamte zdarzenia mogą za sobą pociągnąć. Napełniamy się nadziejami odnośnie przyszłości albo się jej lękamy. Jak często człowiek żyje chwilą obecną? Przeważająca część naszego niepokoju pochodzi stąd, że nie pozwalamy odpocząć naszej przeszłości i przyszłości, czy mówiąc lepiej — nie chcemy tego.

Właściwie człowiek nie jest stworzony, by żyć w czasie, ale jego powołaniem jest przekraczać czas. Czas jest jak strumień. Zamiast dać się mu porwać, możemy stać na brzegu i patrzeć, jak czas zawsze tylko płynie. Czas przemija, ale my nie.

Człowiek jest istotą wieczną. Jakaż różnica: być porwanym przez strumień lub stać na stałym gruncie i być widzem! Można też pomyśleć o ogromnym obracającym się kole: jeśli znajduję się po zewnętrznej stronie koła, to obracam się z pełną szybkością, ale kiedy znajdę się pośrodku koła, to będę trwał w spokoju, podczas kiedy wszystko wokół mnie będzie się obracało. Czas nie ma nade mną władzy. Każde nasze działanie powinno wypływać z naszego punktu wieczności. Taki sposób działania sprawia, że wieczność staje się obecna w czasie. Może powinniśmy powiedzieć, że zadaniem człowieka jest zmieniać czas w wieczność.

Im bardziej zbliżamy się do naszego wnętrza, tym skuteczniej pokonujemy czas. To, co kiedyś było podzielone na przeszłość i przyszłość, zwraca się na powrót do swej pierwotnej formy: obecnego, wiecznego „teraz”. Nie jest to jakaś abstrakcyjna spekulacja. Można łatwo doświadczyć, jak działanie, które ma swój początek w naszym wnętrzu, osiąga wewnętrzną pełnię, która silnie kontrastuje z rozbiciem, znamionującym wszystko, co dzieje się w czasie. Człowiek oczywiście wciąż robi wiele rzeczy, ale rzadko odbiera je jako różne. Pojmuje to i „czuje”, że wszystko spoczywa w nieustannym i nieruchomym „teraz”. Jest prawdziwie w Bożym pokoju. Zanim zostanie utwierdzony w tym pokoju, upływa sporo „czasu”. Łatwo można wypaść z tego Bożego pokoju w rozdarcie czasu. Jednak każdy moment, który przeżywamy w wiecznym „teraz” Boga, jest światłem w drodze, jest lampą, która nam wskazuje drogę. Jeśli raz doświadczyliśmy, jak to może być, tęsknimy znów do tego stanu. Mamy motywację do tego, aby opuścić zagonione, jednostronne działania i trwać w Bożym pokoju.

Nie trzeba wcale zajść aż tak „daleko”, aby zdobyć tego rodzaju doświadczenia. Nie trzeba być „pełnym” człowiekiem, który pokonał już wszelkie swoje błędy i braki. Wystarczy bez zastrzeżeń przyjmować chwilę obecną, bez zastanawiania się nad tym, że nie jest tak, jak być powinno, że lepiej byłoby, gdyby było inaczej. Kiedy przyjmuję siebie takim, jakim jestem właśnie teraz, bez rozczarowań w stosunku do przeszłości, która mnie uczyniła takim, jakim jestem obecnie, bez żądań, by być innym, to jestem wyzwolony od czasu. W tym momencie jestem „pełnym” człowiekiem. Być „pełnym” nie znaczy, że nie ma się już żadnych fizycznych czy psychicznych zranień, że trwa się w doskonałej harmonii. Gdyby tak miało być, to Jezus na krzyżu nie byłby „pełnym” człowiekiem. „Pełni” jesteśmy wówczas, kiedy przyjmujemy całą swoją rzeczywistość, taką, jaka jest. To, co wpędza nas w chorobę, to nasza ucieczka od chwili obecnej, od rzeczywistości.

Pewna karmelitanka, która trwa w swoim „punkcie wieczności”, kiedyś napisała do mnie tak: „Ciemność staje się światłem, kiedy spoczywam pośrodku niej; kiedy staję pośrodku wszystkich pytań, to znam wszystkie odpowiedzi. Kiedy mówię: «jestem zraniona», jestem pełna. Myślę bowiem, że to, czego Bóg pragnie ode mnie, to nie tego, bym była inna niż jestem teraz, ale żebym właśnie tutaj, właśnie teraz była dokładnie taka, jaka jestem. Staję tutaj pośrodku mych ograniczeń taka, jaka jestem, i nagle dzieje się coś niesłychanego: staję się bezgraniczna. Jeżeli chcę być inna niż jestem, to wyganiam Boga, ale i tego nie mogę w zupełności sprawić, jestem bowiem ciałem z Jego ciała i krwią z Jego krwi”.

Juliana z Norwich (1342–1416) mówi to samo:

„Z chwilą, kiedy dusza jest pojednana sama ze sobą, natychmiast jednoczy się z Bogiem”,

a św. Teresa z Lisieux pisała:

„Prawdziwa świętość jest łagodna i pokorna i przyjmuje własne słabości i niedoskonałości”.

W swej książce Geschichten gegen die Melancholie Elie Wiesel wkłada następujące słowa w usta rabbiego Aarona von Karlin, jednego z mistrzów chasydyzmu: „Wiedz, że w każdej chwili można znaleźć wieczność, każdy stół może być ołtarzem, a każdy człowiek najwyższym kapłanem”.

Milczenie

Nie ma kontemplacji bez milczenia. Milczenie ma wiele wspólnego z ubóstwem. Św. Franciszek chciał być ubogi we wszystko, oprócz Boga. W taki sam sposób milczenie jest ubóstwem słowa, oprócz Słowa. Podobnie jak Słowo zawsze wypowiada miłość Boga, tak samo i nasze słowa powinny przekazywać tylko miłość. Oczywiście, że istnieją też pewne konwenanse, kiedy wypowiadamy miłe słowa o niczym. Ale i w tym wypadku wielość naszych słów powinna wyrażać miłość. Często jest tak, że osoba, która żyje w swoim wnętrzu, radzi sobie za pomocą niewielu słów. W naszej rozmowie z Bogiem też nie potrzebujemy używać wielu słów, mówi nam o tym sam Jezus.

Milczenie samo w sobie nie ma wartości. Nie szukamy milczenia dla niego samego, ale po to, aby słuchać. Lepiej słuchamy, kiedy jest cisza, kiedy sami trwamy w milczeniu. Bogu trudno przedrzeć się do nas, kiedy bezustannie mówimy albo otaczamy się hałasem. Szczególnie dlatego, że Bóg jest tak ostrożny i „nieśmiały”, kiedy mówi. Wiemy, że to, co jest w nas najgłębsze, jest skąpane w ciszy. Jedynym słowem, które jest tam wypowiadane, jest niewysłowione „Abba, Ojcze” Ducha Świętego. Istnieje wspólnota między milczeniem i wnętrzem człowieka, i dlatego każde usiłowanie, by stworzyć ciszę w nas i wokół nas, prowadzi do nowego i cennego „wyśrodkowania”. Dum medium silentium to zawsze były słowa przestrzegane zarówno w liturgii, jak i w tradycji duchowej: „Gdy głęboka cisza zalegała wszystko, a noc w swoim biegu dosięgała połowy, wszechmocne Twe Słowo z nieba, z królewskiej stolicy, jak miecz (…) runęło w pośrodek zatraconej ziemi” (Mdr 18,14–15). Również przyroda uczy nas, że wielkie rzeczy zwykle dokonują się w milczeniu, w ukryciu. Ziarno kiełkuje w ziemi — w milczeniu. Dziecko rozwija się ukryte w łonie matki — w milczeniu. Najgłębsze sprawy szukają milczenia.

Istnieje zewnętrzne i wewnętrzne milczenie. Ponieważ człowiek jest duszą obleczoną w ciało i krew, milczenie wewnętrzne wymaga, aby również ciało i krew były uciszone. Tylko to, co stało się ciałem, jest dla nas rzeczywiste. Między innymi z tego powodu Bóg stał się „człowiekiem”, pokarmem i napojem w Eucharystii. Chciał być „rzeczywisty”. Ciekawe, że w czasie, w którym bardziej niż kiedykolwiek podkreślamy jedność między ciałem i duszą, duchem i materią — tak w filozofii, jak i w poszczególnych dziedzinach nauki, a najbardziej w medycynie — to wciąż jeszcze możemy usłyszeć, że to, co jest zewnętrzne, nie odgrywa żadnej roli. To zależy od wewnętrznego nastawienia — mówimy. Tak jakby wewnętrzne nastawienie na dłuższą metę było możliwe bez tego, co zewnętrzne. Niełatwo jest przecież podczas mszy świętej jedynie z pomocą sił duchowych wznieść swoje serce do Boga, jeśli siedzi się przy tym w ławce z nogą na nodze.

Ludwik van Beethoven powiedział kiedyś: „Stopniowo jak milknie świat wokół mnie, budzi się w moim wnętrzu świat muzyki”. Zakonna tradycja zawsze kładła duży nacisk na milczenie. Szczególnie wieczór, dzięki ostro przestrzeganemu milczeniu po komplecie, był zawsze świętym czasem, sposobnym do modlitwy, studium, przemyśleń. W wielu klasztorach stopniowo telewizja zajęła miejsce tego wielkiego milczenia.

Mamy potrzebę milczenia. Kto jej nie odczuwa, powinien sam siebie zapytać, czy czasem nie „wyrósł” z siebie i nie stracił swej prawdziwej tożsamości. Muzyka, jakiej słuchamy, może być piękna, ale czuć potrzebę, by jej nieustannie słuchać, to znak wewnętrznej pustki. Faktycznie zawsze w każdym z nas rozbrzmiewa musica callada, cicha muzyka. Chodzi o to, by ją odkryć i nie pozwolić zagłuszyć muzyką z zewnątrz.

Można wykształcić swoją wrażliwość na milczenie, ucząc się wsłuchiwać w dyskretne, delikatne dźwięki. Przede wszystkim dźwięki przyrody są dobre do takiego ćwiczenia. Szum wiatru, szelest liści, bzykanie pszczół, szum strumyka, wszystkie te dźwięki przybliżają milczenie. Ale i w naszych czterech ścianach możemy znaleźć takie dźwięki, które niosą ciszę: tykanie zegara, odgłos ekspresu do kawy. Nie musimy daleko szukać, by odnaleźć ciszę.

Zmysłowa obserwacja

Nie tylko zasłuchanie, ale każde czyste przyjmowanie wrażeń zmysłowych zwiększa naszą postawę kontemplacyjną. Chciałbym zwrócić uwagę na znamienną książkę węgierskiego jezuity, Franza Jalicsa (ur. 1927), Rekolekcje kontempaltywne. Książka ma być konkretnym przewodnikiem podczas dziesięciodniowych rekolekcji (albo, jeżeli chcemy połączyć rekolekcje ze zwyczajną pracą, może stanowić dziesięć „lekcji”), podczas których „praktykujemy” modlitwę kontemplacyjną. Nie chodzi tutaj o rekolekcje ignacjańskie, w których rozważamy fragmenty z Pisma Świętego i podejmujemy określone postanowienia. U Jalicsa nie chodzi o myślenie, ale o wczucie.

Według niego, nie trzeba być wielkim mistrzem duchowym, by wiedzieć, że droga do Boga nie wiedzie przez dyskursywne myślenie. Bóg jest na miejscu, ale my Go nie spostrzegamy. W religijnym rozwoju refleksja nad rzeczami odgrywa dużą rolę, przede wszystkim na początku. Natomiast kiedy stajemy na drodze kontemplacji, konieczne jest zaniechanie dyskursywnego myślenia na rzecz obserwacji zmysłowej.

Tematem jest więc: na nowo nauczyć się postrzegać przez zmysły. W pierwszym dniu rekolekcji podejmuje się niewiele kroków w kierunku klasycznej medytacji. Jalics rozsyła uczestników na łono przyrody i zaleca im, aby jak najmniej myśleli o spacerze. Oczywiście ich myśli będą się wciąż pojawiać, ale należy niezłomnie powracać do postrzegania. Pozwól oczom spocząć na drzewach, obłokach i trawie; wsłuchaj się w wiatr i ptaki; chłoń zapach przyrody. Pozwól rzeczom być, jakimi są, nie próbuj ich porządkować na swój sposób. Wszystko jest dobre takie, jakie jest.

Nasze patrzenie może być bardzo zróżnicowane. Normalnie patrzymy badawczo (beobachten — obserwujemy), przy czym nie respektujemy rzeczy, bierzemy je na służbę, aby coś z nimi zrobić albo by zwiększyć swoją wiedzę o nich; albo patrzymy lekceważąco, bez zastanowienia i bez wewnętrznego zaangażowania. Prawdziwy sposób patrzenia (schauen — oglądanie), który przygotowuje nas do kontemplacji i sam w jakiś sposób jest kontemplacją, zakłada tym samym wielki szacunek wobec rzeczy i wewnętrzną obecność i otwartość na nie. Nic z nimi nie robimy, pozwalamy, by były sobą, by mówiły same za siebie. Wszystko ma nam coś do powiedzenia, niebiosa głoszą chwałę Boga.

Kiedy w trakcie spaceru na łonie przyrody raz po raz stajemy spokojnie i pozwalamy naszym oczom spocząć na jakimś kwiecie, źdźble trawy czy kropli rosy, zauważamy, jak kropla czy kwiat powoli się otwierają i jak przebłyskuje przez nie coś wiecznego. Wszystko jest we wszystkim. Kropla rosy nie jest jedynie kroplą rosy, ale i miejscem, w którym obecny jest Bóg. To nie tylko jest pewien fakt, ale misterium, tajemnica. Myślenie o tym nas nie zmienia, musimy to spostrzec zmysłami.

Boga nie ma w naszych myślach, On jest w rzeczywistości. Tam możemy Go odkryć. Pierwszym krokiem jest odejście od myśli ku postrzeganiu. Kolejnym krokiem jest odejście od naszego agresywnego i nastawionego na korzyści sposobu postrzegania ku kontemplatywnemu patrzeniu, gdzie rzeczy i ludzie nie dają dochodu, nie przynoszą korzyści. Bóg tak stworzył rzeczy, że są dobre. Podczas bezinteresownego postrzegania ujawnia się dobro rzeczy, widzimy, że noszą one znamię Boga. Czasem do akcji wkraczają nasze wewnętrzne, duchowe zmysły. Widzimy więcej, niż oko jest w stanie zarejestrować. Otrzymujemy duchowe oczy i uszy, które potrafią widzieć i słyszeć głębiej niż powierzchniowo. Stajemy się dioratikos: pod powłoką widzimy głębszą rzeczywistość, wielką jedność.

Jalics mówi: „To postrzeganie w ostateczności prowadzi do Boga. Kontemplacja jest oglądaniem. Łacińskie słowo contemplari znaczy właśnie oglądać. W życiu wiecznym nie będziemy myśleć o Bogu, ale będziemy Boga oglądać… To, co będzie naszym jedynym zadaniem w życiu wiecznym, zaczyna się już tutaj, ale z początku nie pojmujemy Boga, ponieważ jesteśmy poirytowani naszym niespokojnym rozumem i nieujarzmioną aktywnością. Aby przygotować się do kontemplacji, musimy nauczyć się postrzegać zmysłami” (s. 36–37).

Na takim spacerze nie „myśleliśmy” jedynie o Bogu, i taki też nie był jego cel. Czuliśmy, że Bóg właściwie nigdy nie był gdzieś daleko, tak — On był z nami przez cały czas. Bóg stał się „rzeczywisty”. Równocześnie też odpoczęliśmy. Medytacja, podczas której „myślimy” o Bogu, jest męcząca. Czas, jaki przeznaczamy na taką „myślną” medytację, musi być z konieczności ograniczony, jeśli nie chcemy się przemęczyć. Postrzeganie zmysłowe nie zużywa energii, ale ją tworzy. Kiedy wracamy z przechadzki do domu, czujemy się lekko i świeżo. Razem ze światem staliśmy się bardziej przeźroczyści.

Czyste postrzeganie zmysłowe sprawia, że stajemy się bardziej glassen. Wszystko ma prawo być, być takie, jakie jest; „pozwalamy” ludziom i rzeczom trwać w pokoju, nie chcemy wszystkiego zmieniać, nie chcemy ingerować. To jest istota kontemplacji: pozwolić Bogu być Bogiem, nie manipulując Nim, nie żądając nic od Niego, nie chcąc Go „ulepszać”. „Miłosne wejrzenie” — mówi św. Jan od Krzyża. Uczymy się go przez zmysłowe postrzeganie.

Wilfrid Stinissen OCD